poniedziałek, 11 czerwca 2018

SPEŁNIAM MARZENIA

#ChcęToPrzeżyć
#katalogmarzeń

Dostałam prezent od "Katalogu marzeń" w ramach konkursu "Chcę to przeżyć".
Wybrałam spływ kajakowy dla dwóch osób.
Dlaczego kajaki? Bo skok na bandżi w wykonaniu starej, grubej baby nie wydał mi się odpowiedni. Podobny obraz



No i najlepsze 3 tygodnie moich wakacji ponad 30 lat temu to był spływ kajakowy.
Na osobę towarzyszącą zabrałam Agatę, moją Córkę.
Bardo leży ok 15 km od mojego miasta i tam też pojechałyśmy na start.Tłum ludzi chętnych na pontony, duża grupa sympatycznych panów uwijających się przy obsłudze.




Wreszcie pakujemy się do lawety, kierowca szalony lekko, ale na szczęście bezpiecznie dowozi nas gdzie trzeba. Krótka instrukcja od Pana startującego nas, wsiadamy do kajaka i ruszamy. Przed wypłynięciem upewniamy się, że po 12 godzinach zaczynają szukać. Zresztą Pan mówi, że sprzęt zawsze dopływa, z ludźmi lub bez.


Płyniemy, troszkę wyszłyśmy z wprawy i synchronizacja wiosłowania lekko zawodzi, ale im dalej, tym lepiej nam idzie. Agata trochę rozczarowana, bo nurt słabiutki i kajak sam nie bardzo chce płynąć. I jest cudnie, cisza, słychać tylko plusk wody i śpiew ptaków. Na szczęście nikt za nami nie płynie i możemy rozkoszować się przyrodą. 



Rzeka niestety brudna, przy brzegach pełno śmieci.


To jest fotka po przenosce. Pan niezbyt chętny do pracy, a towarzyszący mu koledzy niechętni pomóc dwóm kobietom. Wspólnie z Panem przeniosłyśmy kajak kilkadziesiąt metrów. Miałyśmy problem ze startem, bo płycizna, a ja swoje ważę i osiadłyśmy na dnie, ale po chwili śmiechu i kombinowania popłynęłyśmy dalej.




Kamizelka niezbyt wygodna, ale nie chciało mi się jej ściągać, kazali ubrać to ubrałam.






Wodorosty kwitnące jak stokrotki i mnóstwo kaczek. Agata polowała z aparatem na ważki, ale nie udało się zrobić fajnego zdjęcia.


















Generalnie było cudnie, spędziłyśmy naprawdę przefajne popołudnie. Czas płynięcia to 2 godziny 25 minut (pan mówił, że ok 1,5 godz.)



poniedziałek, 7 listopada 2016

Harcerstwo ciąg dalszy

 W ogólniaku nie było od początku wiadomo, ze będę dalej w harcerstwie, jakoś nie miałam do tego chęci, pochłaniały mnie nowe rzeczy, dyskoteki, nowi znajomi. Do czasu, aż chłopak, w którym się skrycie kochałam przyniósł niemieckie odznaczenie, przerobione z naszego krzyża harcerskiego, chwalił się bardzo, jak to on sprytnie zrobił. Zabolało i to bardzo, odkochałam się w sekundzie, zaczęłam się zastanawiać, co ja tutaj, do cholery, robię.
Włączyłam się w środowisko harcerzy w szkole, po przemianach trochę kulało, ale ludzie byli fajni. Nie pamiętam, jak to się stało, że Bożena zaczęła jeździć na kuźnice starszoharcerskie do Srebrnej Góry i weszła do Kręgu Instruktorskiego "Grześki". Pociągnęła i mnie, i Renatę I jeszcze kilka osób, ale tylko my się utrzymałyśmy :).
I to było prawdziwe harcerstwo, po raz pierwszy poznawałyśmy historię, i próbowaliśmy zrozumieć, o co w tym tak naprawdę chodzi. Stan wojenny troszkę utrudnił sprawę, ale do dziś mam zezwolenie na prowadzenie zbiórek harcerskich.
Rajdy, zbiórki to było to co kochaliśmy, drużyny środowiskowe były zupełnie różne od szkolnych.

poniedziałek, 8 sierpnia 2016

Harcerstwo w moim życiu

Jak wiadomo, kiedyś przynależność do ZHP to był obowiązek, każda klasa stanowiła jedną drużynę. Moją pierwszą drużynową była Isia Kułaczkowska. Zdobywaliśmy sprawności zuchowe, uczyliśmy się różnych rzeczy, było fajnie :)
Potem drużynową była pani Machnik, w siódmej klasie została opiekunem drużyny, a ja objęłam funkcję drużynowej. Nie miałam pojęcia, co do mnie należy, ale wtedy było łatwo - czyny społeczne, pomoc starszym itp. To była fajna zabawa, nikt nie myślał o tym, ze to na chwałę komunizmu. Tak trzeba było i już. Kazali nosić piaskowe mundury i czerwone krajki, przemianowali nas na HSPS, ale jakoś wtedy nie miało to znaczenia, przynajmniej dla mnie. Może dlatego, że w domu nauczyli mnie przyjmować życie jakie jest i chyba podobnie było wśród moich kolegów i koleżanek.
Tu muszę napisać coś o obozach, bo zaczęłam jeździć dość szybko. Pierwszy obóz zaliczyłam chyba w drugiej klasie podstawówki, Mama była drużynową, a ja dołączyłam do obozowiczów. To była Dębina, ogromny obóz, kilkaset osób, kilka podobozów.
Samodzielnie pojechałam po piątej klasie. Początek był trudny, nikogo nie znałam, żadna koleżanka ze mną nie pojechała. W drodze do nikogo się nie odzywałam, dopiero pod sam koniec podróży zgadałyśmy się w kilka dziewczynek. Jechaliśmy niebieskim ogórkiem, z rozkładanymi siedzeniami w środku, niewygodnie jak cholera. Komendantem był Rudek Słonopas, oboźnym Józek Olewicz, ale nie pamiętam, kto był moim drużynowym. Z tego obozu pamiętam straszną burzę, kiedy zerwałyśmy się w nocy i siadając na kanadyjce nogi miałyśmy w wodzie, bo namiot pływał. Lało nam się na głowy, woda płynęła dołem, a kadra w strugach deszczu ratowała nas i obozowy dobytek. Jarek, wtedy jeszcze Jaromin przygarnął mnie do swojego prywatnego namiotu. W ogóle, z racji znajomości z moją siostrą, Jarek przez cały obóz się mną opiekował.
Potem, co roku jechałam na obóz, z każdego mam jakieś wspomnienia.
NP, po ósmej klasie byłam na kursie drużynowych w Poddębiu. Pamiętam jedną noc, kiedy strasznie rozrabiałyśmy i oboźny - Józek Olewicz wywołał nas przed namiot, by nas opier... Stanęłyśmy karnie w szeregu, popatrzyłyśmy po sobie i zaczęłyśmy się strasznie śmiać, bo wyglądałyśmy jak sieroty, a to z krótkie spodnie od piżamy, a to misie na koszulce, rozczochrane włosy... nie mogłyśmy się opanować. Oboźny zresztą też nie, ale po lesie nas przegonił.


a dzisiaj chwilowo koniec, Wojtek się budzi :)


dyplom uzyskania patentu drużynowych z Poddąbia 1979

czwartek, 25 lutego 2016

Religia w moim zyciu

Nie będę nikomu wmawiać, że jestem osoba wierzącą. Należę do tych osób, które mało co przyjmują na wiarę, muszę pomacać, powąchać. Wynika to chyba z wychowania, nikt mnie nigdy do kościoła nie ganiał i modlić się nie uczył. Zostałam jednak wychowana w tradycjach chrześcijańskich, gdzie takie rzeczy, jak chrzest i kolejne sakramenty były oczywiste. Święta obchodziliśmy, jak wszyscy katolicy i tak jest do dzisiaj.
Patrząc dzisiaj, co wyrabia się w Kościele, jako instytucji, nie dziwię się, że młodzi odchodzą od wiary, nikt nie lubi, kiedy się go do czegoś zmusza, a tym jest dla mnie religia w szkole.
Myśmy chodzili na religię do salki katechetycznej i chodzili wszyscy, nie dlatego, że kazali, ale dlatego, że chcieliśmy.
Ze mną było trochę śmiesznie, bo moi Rodzice jakoś nie pomyśleli, żeby mnie zapisać na religię w pierwszej klasie. A w drugiej, gdzieś na wiosnę koleżanki mnie się pytają, dlaczego ja nie chodzę na religię? bo przecież do komunii wszyscy idą. No to poszłam do Mamy - dlaczego ja nie chodzę na religię, koleżanki idą do komunii, ja też chcę...
Mama się lekko zdziwiła - No tak, powinnaś iść też. Ale nie miała czasu iść ze mną do księdza :).
No to poszłam sama, ksiądz kazał tylko kartkę od Rodziców przynieść. No to przyniosłam i chodziłam ze wszystkimi.
I poszłam do komunii.



Sukienkę szyła mi Babcia, byłam strasznie dumna, bo dół miał więcej niż koło. I te kilometry bawełnianej koronki, którą Babcia przyszywała.
I chodziłam na religię, bo nikt mnie nie straszył piekłem, tylko uczyli o dobroci i miłości. Tak to przynajmniej zapamiętałam.
W szkole średniej chodziłyśmy z ochota, bo w ogólniaku same prawie dziewczyny były, a religię miałyśmy z techniku, tam same chłopaki... Było z kim pogadać i na kim oko zawiesić :)

I w tradycjach chrześcijańskich wychowałam córkę i ona teraz tak wychowuje swojego syna.

Wspomnę jeszcze, że Rodzice uczyli mnie żyć zgodnie z katechizmem, ale nie strasząc piekłem i nie łudząc nadzieją na sprawiedliwość na innym świecie. Wpoili mi przekonanie, że trzeba być dobrym i uczciwym, żeby nie było nam wstyd stojąc przed lustrem. Zostałam też wychowana w szacunku dla innych religii, i w tolerancji dla wszelkiej inności. Znam ludzi, którzy co niedziela latają do kościoła, a poza nim to źli i wredni ludzie. I ja mam nadzieję, że Bóg, jeśli przyjdzie mi stanąć przed Jego obliczem weźmie pod uwagę całokształt, nie tylko modlitwy.

poniedziałek, 22 lutego 2016

I poszłam do szkoły

W przedszkolu było fajnie, ale wiadomo, człowiek dorasta i idzie do szkoły.klasa I, wychowawczyni Pani Teresa Zalejska


W drugiej klasie przeniesiono mnie do klasy "b", bo ta miała lekcje na rano. Wychowawczynią była Pani Stenia Jagielnicka.

I tu zawiązały się moje przyjaźnie na długie lata. Ewka, Bożena, dwie Beaty i ja to była klasowa paczka, grupa do wszystkiego. Oczywiście dopuszczałyśmy też innych, ale generalnie trzymałyśmy się razem, również po lekcjach.
Wiadomo, wtedy należenie do zuchów czy harcerzy było obowiązkiem, każda klasa tworzyła drużynę.

To fotka z zabawy? albo ślubowania? Nie pamiętam. Wiem tylko, że całymi dniami przygotowywaliśmy się do przedstawienia o Janosiku, bo nasza drużyna zuchowa nazywała się "Janosikowa Drużyna". Piosenkę, którą śpiewałam do dzisiaj pamiętam. Na zdjęciu Isia - drużynowa, kim był ten chłopak nie pamiętam, chociaż pamiętam, że był fajny :). No i Ewa i ja.

Na dzisiaj byłoby tyle :)

czwartek, 18 lutego 2016

ocalić od zapomnienia

Mój blog umarł, w sensie robótkowym umarł. Łatwiej jest wrzucić czasem coś na facebooka, niż dorabiać historię do jednej czy dwóch prac na blogu. Zresztą ostatnio przezywam okres zniechęcenia totalnego. Zaczynam coś robić, nie wychodzi mi, odkładam... a jak wyjdzie to mi się nie podoba efekt... do kitu. Widać, problemy codziennego dnia odbierają wenę i chęci.
Pod wpływem grupy facebookowej zaczęłam przeglądać stare zdjęcia i uświadomiłam sobie, że tak wiele rzeczy umyka, niektórych nie jestem w stanie odtworzyć. Stąd pomysł, żeby na tym blogu coś po sobie zostawić, szumnie nazwijmy to moją historią. Nie obejdzie się bez odsyłaczy i wątków obocznych, ale mam nadzieję, że ktoś tu czasem zajrzy.

No więc, zaczynamy.

Urodziłam się, nie da się ukryć dość dawno. Moje pierwsze wspomnienie to pokój z wielkim tapczanem pod oknem, obok tapczanu duża trzydrzwiowa szafa. Wtedy mieszkaliśmy na Głowackiego, więc byłam całkiem mała. I jeszcze łąki za domem, tam, gdzie teraz są bloki na Strzelińskiej. Nie wiem, z kim tam chodziłam, bo nie sądzę, żeby 6 lat starsza siostra ciągała ze sobą czterolatkę.
I przeprowadzka... pamiętam, że siostra przyszła po mnie do Babci i szłyśmy już na nowe mieszkanie, a ja strasznie płakałam, bo chciałam do starego. Miałam 5 lat. Poza mną nikt tego nie pamięta :).
z Tatem


Potem poszłam do przedszkola, we wspomnieniach widzę Panią Gienię i Panią Hanię. Z kolegów pamiętam jednego, który posiadał umiejętność chodzenia na rękach, strasznie mu tego zazdrościłam


I wreszcie poszłam do szkoły...
ale o tym następnym razem.

poniedziałek, 20 kwietnia 2015

Nowe życie po 50

Czas leci nieubłaganie, blog chyba umiera śmiercią naturalną.
Bąbel ma już 15 miesięcy, jest najsłodszym maluchem, jakiego znam. Odkąd opanował chodzenie, babcia czyli ja trenuje bieganie i refleks. Szkoda tylko, ze choruje, ale wiadomo, to są skutki żłobka, musi swoje odchorować.
Nowy rok zaczęłam od wielkich zmian. Mój mąż po prawie 27 latach po ślubie doszedł do wniosku, że nie chce ze mną być. Nie upierałam się, nie walczyłam, zrezygnowałam. Nie jest łatwo, ale daję radę, co zdaje się trochę dziwi mojego byłego.
No i skończyłam 50 lat. Czuję się staro, choć to akurat nie ma nic wspólnego z wiekiem.
Ponieważ były święta, nie szykowałam się na imprezę, ale rodzinka zrobiła mi niespodziankę podczas śniadania - był tort, kwiatki i prezenty. Wzruszyłam się i rozbeczałam jak głupia.
Robótkowo jestem w plecy okropnie. Troszkę jajek podekupażowałam przed świętami, szycie odpadło, bo zośka odmówiła współpracy. Wróciłam do koralików, przypominam sobie różne techniki.
Teraz przekrojowo kilka rzeczy, które zrobiłam